Uwielbiamy owoce. Wszystkie, w każdym rodzaju i ilości. Zgodnym chórem mówimy, że jesteśmy owocożercami. To był pewniak, że na mojej działce pojawią się borówki. A zaczęło się niewinnie.
Na małym zagonku pojawiły się 4 szt krzaczków. Jeszcze wtedy jako niedoświadczony ogrodnik kupiłam jeden rodzaj borówki. Miała być samopylna i dawać niesamowite plony. Rosła samotnie przez cały rok, a my nie doczekaliśmy się ani jednej jagódki. Dlatego na jesień rodzina borówek powiększyła się o kolejne 4 szt. To było dobre posunięcie. Wiosną wszystkie borówki kwitły przepięknie białymi kwiatami. W lipcu pojawiły się owoce. Było ich jeszcze troszeczkę, tak na otarcie łez za poprzedni rok, ale muszę Wam powiedzieć, że smaczniejszych borówek w życiu nie jadłam.
W następnym roku zagonek rozrósł się o kolejne towarzyszki. Przyjęłam zasadę, że sadzę koło siebie różne odmiany. Wypiękniał, gdyż pozbyłam się plastikowych płotków na rzecz sosnowych desek z tartaku, przestrzeń między krzakami obsypałam korą. Widok wielce przyjazny dla oka. Moim borówkom, też się to spodobało. Po raz pierwszy obsypały nas ogromną ilością owoców. Dojrzewały w różnym czasie, stąd borówki towarzyszyły nam przez całe wakacje. Niestety, owoce nie doczekały się zdjęć. Były zbyt blisko owocożerów ;).
Za to w tym roku, obok „dorosłych piękności” pojawiły się maleństwa. Na razie są wielkości dłoni, z opisu marketingowców mają owocować do przymrozków. Zobaczymy. Teraz martwię się, żeby przetrwały nadchodzącą zimę. Takie maleństwa …..
Zapewniam, to nie jest ostatnie słowo w temacie.
Borówkowe love, love trwa dalej.