Koniec roku szkolnego, upragnione wakacje, a ja opuszczam polskie wybrzeże. Kto normalny wyjeżdża w wakacje z nadmorskiego miasta? Nad morze to się w tym czasie przyjeżdża, a nie wyjeżdża. A więc krótko powiem, że ja.

Niestety, mówi się „siła wyższa”, stało się. Zostawiłam małe miasteczko, pachnące jodem, morzem i rybami, aby zamieszkać w dużym mieście. W miejscu, w którym wszędzie się pędzi, biegnie, gdzie króluje pośpiech.  W aglomeracji w której daleko jest do sklepu, daleko do pracy, daleko do szkoły. Sąsiedzi mówią :”to tylko trzy przystanki autobusem”, który pokonuje tę odległość pół godziny.  Ot…, miasto jedno z wielu na mapie. I dopiero tutaj zdałam sobie sprawę, ile straciłam ja.

Chleb, którego nie da się zjeść, warzywa, które  wyglądają jak z konkursów ogrodniczych, ale smakują wszystkie tak samo o każdej porze roku  i wszędobylska drożyzna niewspółmierna z jakością.  Czarę goryczy przelał zakup ogórków z przeznaczeniem na zimowe przetwory. Niestety, moje zakupy zepsuły się w słoikach szybciej, niż zdążyły ukisnąć.

STOP! Koniec narzekania, trzeba znaleźć pozytywy i rozwiązania.

Ja odkryłam dobrodziejstwo ogródka. Jeszcze nie wiedziałam ile pracy, potu i wysiłku mnie czeka, żeby okiełznać kawałek ziemi szumnie zwany ogrodem. Jednak z perspektywy czasu widzę, że było warto podjąć rękawicę.